Minęło dwadzieścia minut a ja wciąż nie mogłem przestać myśleć o dzisiejszej rozmowie z Oktawią. Mimo, że świeże zerwanie przyjąłem jako rzecz nieuniknioną, to mimo wszystko odczuwałem pewnego rodzaju przygnębienie, które starałem się ukryć jak najlepiej tylko potrafię.
– Czy duchy istnieją? ‒ Pyta mnie mój młodszy brat, przypatrując się jak doczepiam kończące się już elementy konstrukcji statku kosmicznego.
– No coś ty… – uśmiecham się pod nosem.
‒ Kiedyś słyszałem dziwne głosy. ‒ Dotyka szarych elementów prawie już gotowego statku.
– Jakie głosy?
– Straszne.
‒ Skąd dochodziły? ‒ Pytam, nie zdradzając swojego rozbawienia.
Mój brat bardzo bał się historii o duchach, których nie powinien był słyszeć mając zaledwie pięć lat. Nasz tata jednak często stroił sobie z tego żarty, nie zdając chyba sobie sprawy, że jego dziecko może to traktować na poważnie.
– Z góry. ‒ Wyszeptuje po chwili zawahania, odwracając swój wzrok w stronę korytarza.
– W nocy?
Kiwa twierdząco głową, wciąż nie odrywając wzroku od progu drzwi dzielących salon z korytarzem.
– Co mówiły? – Drążę temat, zerkając raz na brata, raz na papierową instrukcję budowy tego nie należącego do najprostszych zestawów lego.
‒ Nie wiem… słyszałem głosy.
– Mhm.
‒ Nie mogłem zrozumieć co mówią… ale coś mówiły. – Emil podnosi się z brzucha, po czym siada na podłogę. – Wiesz co?
‒ Tak?
– Ja nie chcę ich słyszeć.
‒ Wiesz co… zaraz dokończymy budować klocki. – Wstaję na proste nogi, po czym dodaję: ‒ pokażę ci coś.
– Co takiego?
‒ Ale dobre! ‒ Mówię, nadgryzając kawałek ciasta. – Nic nie zjadłeś, lepiej uważaj bo zrobię to za ciebie.
‒ O nie! Na pewno nie. ‒ Wstaje z podłogi, podbiegając do swojego plastikowego stoliczka.
‒ To jedz, a później… coś ci pokażę.
Mija piętnaście minut. Stoję w półmroku, rozglądając się po pomieszczeniu w którym dookoła piętrzą się graty. Panuje tu zapach drewna wymieszanego ze starą skórą. Pod światłem słabej żarówki ulatniają się pyłki kurzu. Dotykam jedną z kilku pionowych belek, podtrzymujących konstrukcję tego zaniedbanego pomieszczenia. Wykonuję krok ku malutkiemu okienku dachowemu, znajdującym się na skosie sufitu po mojej prawej stronie. Poza słabo święcącą żarówką, jest ono jedynym panującym tutaj źródłem światła. Każdemu kolejno wykonanemu przeze mnie krokowi, towarzyszy charakterystyczne skrzypienie starych desek podłogowych.
– Jest tu kto!? ‒ Wołam, rozglądając się po wnętrzu strychu. – Jeśli ktoś tu z nami jest, niech da o sobie znak!
Cisza.
– To ostatnia szansa! Jeśli ktoś tu z nami jest, niech da o sobie znak!
Nie słyszę nic, poza własnym, równomiernym oddechem. Do czasu.
‒ I co!? – Przerywa tą głuchą ciszę głos z dołu.
‒ No widzisz! Nikogo tu nie ma! – Odpowiadam, rozglądając się po surowo wyglądającym pomieszczeniu. ‒ Żadnych duchów!
‒ Sprawdziłeś!?
– No tak! Nikogo poza mną tu nie ma!
Odwracam się w stronę otworu, prowadzącego do naszego mieszkania, do którego podchodzę wykonując parę kroków przed siebie, po czym przysiadam na podłodze, kładąc nogę na pierwszym szczebelku drewnianej drabinki. Z góry widzę już przypatrującego mi się z niepokojem brata.
Strona 3 z 5