Wróć do strony głównej serii →
Powietrze pachniało betonem, wilgocią i lekko dymem z pobliskiej piekarni. Maja uniosła rękę, ostrożnie nanosząc ostatni pociągnięcie pędzla. Gwiazdy były jeszcze na niebie, ale wschód słońca już majaczył gdzieś za horyzontem, malując niebo w odcieniach purpury i pomarańczy. Jej najnowsze dzieło – ogromny, ekspresyjny mural przedstawiający dziewczynę z rozwianymi włosami, pędzącą na deskorolce przez kosmos – było prawie gotowe.
Opuszczony pasaż pod wiaduktem, od dawna zapomniany przez miasto, stał się jej prywatną galerią, jej płótnem, jej ucieczką. Maja, szesnastolatka z duszą artysty, żyła dla tych nocnych sesji. W dzień była szarą myszką w liceum, ale pod osłoną ciemności, w blasku latarki czołowej i przy akompaniamencie cichego szumu farb w sprayu, stawała się sobą. W jej pracach było coś surowego, autentycznego, co rzadko udawało się innym street artystom. Zadowolona z efektu, cofnęła się, by podziwiać mural. Wtem, usłyszała charakterystyczny zgrzyt kółek na asfalcie. Cholera. Zazwyczaj była ostrożna, ale tym razem chyba za bardzo zapatrzyła się w gwiazdy. Szybko schowała puszki pod starą plandekę i zsunęła się za betonową kolumnę, serce waliło jej jak młot. Ktoś zatrzymał się tuż przed muralem. Maja wychyliła się ostrożnie. To był on. Leon. Król skateparku, z uśmiechem, który potrafił rozbroić mur. Wysoki, z rozczochranymi blond włosami, w luźnej bluzie i podartych dżinsach. Leon, uosobienie beztroski i wolności, którego Maja podziwiała z daleka. I teraz stał, wpatrzony w jej mural. Jego spojrzenie było tak intensywne, jakby próbował przeniknąć farbę i zrozumieć każdy jej fragment.
– No, no. Ktoś tu ma talent – mruknął do siebie, jego głos odbił się echem od betonowych ścian. – Prawdziwe arcydzieło.
Maja poczuła mieszankę dumy i paniki. Musiała uciekać. Wykorzystując chwilę, gdy Leon wyciągnął telefon, by zrobić zdjęcie, Maja zerwała się do biegu. Zostawiła za sobą tylko ledwo dostrzegalny ślad – małą plamkę kobaltowej farby na ziemi i rozwiane, ciemne włosy, które przemknęły w bladym świetle świtu. Leon uniesionymi brwiami patrzył na znikającą postać, a na jego twarzy pojawił się intrygujący uśmiech. Nachylił się nad plamką kobaltu na asfalcie. W dłoni ścisnął telefon.
– Kobalt. Ten sam odcień, co włosy dziewczyny z muralu. To musi być ślad – wyszeptał do siebie. – Jeszcze trochę, a znajdę cię.