Komendant wyszedł z wozu i wrócił do swojego. Wiedział, że na taki „dodatek do pensji” może liczyć w każdym miesiącu. Frankowi opłacało się dać taką sumę za to, że policja zostawi w spokoju jego ludzi.
Robert Asztel miał dwadzieścia lat. Odkąd skończył liceum to niczym się nie zajmował, był leniwy i nie chciało mu się ani pracować, ani studiować, mimo namowy rodziców. Wszyscy dziwili się, że jednak skądś bierze pieniądze. Pomimo, iż nie miał pracy, nigdy nie musiał sobie niczego odmawiać z powodu braku gotówki. Nie przyznawał się do tego, ale zarabiał na sprzedaży narkotyków, głównie marihuany. Kiedyś poznał przez przypadek pewnego człowieka, który pracował dla Alberta Franko i trudnił się hurtową sprzedażą narkotyków. Zaproponował mu dużą ilość marihuany po bardzo niskiej cenie, a że Robert nie miał pieniędzy, pozwolił mu oddać je wtedy, gdy sprzeda cały towar. Robert handlował więc tym wśród swoich kolegów oraz ich znajomych. Sprzedał wszystko i zarobił dużo pieniędzy, z których część oddał człowiekowi Ala Franko, a resztę wydał na kolejny sort marihuany. Coraz więcej różnych ludzi przychodziło do niego po towar, a on zarabiał na tym spore pieniądze. Lekka i przyjemna praca, siedział tylko w domu i odbierał telefony od kolejnych ludzi potrzebujących odurzyć się jego marihuaną. Po jakimś czasie zaczęło go jednak niepokoić to, że tyle obcych osób przychodzi do niego „na zakupy”. Jego niepokój nie był bezpodstawny - ludzie dawali innym namiary na niego i teraz każdy mógł się dowiedzieć o jego nielegalnej działalności. Pewnego dnia zdarzyło się to, czego od jakiegoś czasu się obawiał, mianowicie policja dowiedziała się o nim. Zadzwonił jakiś chłopak, który był podstawiony przez funkcjonariuszy i zapytał, czy nie sprzeda mu paru gram marihuany. Robert się zgodził i umówił się z nim pod swoją klatką. O ustalonej godzinie zszedł, przywitał się z klientem i wyciągnął rękę, by wręczyć mu woreczek z zamówionym narkotykiem. W tym momencie z rosnących nieopodal krzaków wyłoniło się dwóch policjantów, którzy szybko podbiegli do chłopców. Robert wiedział, że ucieczka nie ma sensu, lecz spróbował niepostrzeżenie wyrzucić woreczek z nielegalną zawartością. Funkcjonariusze widzieli to jednak, podnieśli worek i zakuli Roberta w kajdanki. Był to czas zanim jeszcze mafia Alberta Franko schwytała Dariusza Baczkę, zwanego wtedy „tajemniczym mordercą” i komendant był z nią w złych stosunkach, więc zamykał wszystkich ludzi Franka. Jego funkcjonariusze zabrali więc Roberta na komisariat w celu przesłuchań. Wiedzieli jednak, że jest on tylko płotką w tym narkotykowym biznesie i przymknięcie go na parę miesięcy nic nie da, bo na jego miejsce znajdzie się wielu innych chętnych. Ich głównym celem było dotarcie do wyżej postawionych osób, które były winne całemu narkotykowemu procederowi w tym mieście, takich jak handlarze hurtowi czy sam ich pracodawca – Albert Franko. Zaproponowali więc młodemu Robertowi, by w zamian za wypuszczenie go, wydał im hurtownika, u którego zaopatrywał się w narkotyk. Kazali mu umówić się z nim w celu zakupienia dużej ilości towaru. Zrobił to, a gdy ów mężczyzna podjechał po niego samochodem, w którym dochodziło zazwyczaj do transakcji, policjanci otoczyli go nim chłopak zdążył wsiąść. Znaleźli w jego samochodzie kilogram marihuany, który przywiózł dla Roberta. Handlarz został skazany na parę lat więzienia za sprzedaż nielegalnych środków odurzających. Jemu również policja zaproponowała współpracę – wyda im Alberta Franko w zamian za wolność i ochronę. Mężczyzna jednak nie był głupi – wiedział, jak wygląda policyjna ochrona i czym grozi wydanie Alberta Franko. Wolał odsiedzieć te kilka lat i po wyjściu mieć w panu Franko przyjaciela, niż już teraz mieć w nim wroga. Nie wydał go. Robert Asztel jednak, dając policji na tacy owego hurtownika pracującego dla pana Alberta, popełnił wielki błąd. Został wypuszczony i cieszył się wolnością. Po paru dniach jednak Al Franko dowiedział się o całej sprawie. Wynajął najlepszych adwokatów, by spróbowali przyspieszyć wypuszczenie na wolność jego narkotykowego handlarza, a Asztela postanowił ukarać. Franko stosował tylko jedną karę za przewinienia wobec swojej organizacji. Karą tą była śmierć. Spotkał się więc ze swoim człowiekiem o nazwisku Bitkowski i powiedział doń:
- Robert Asztel ma zdechnąć. Niech policja znajdzie go rozstrzelanego, leżącego w kałuży krwi. Ma to być przestrogą dla innych sprzedawczyków, którym również mogłoby przyjść do głowy pójście na współpracę z psami.
Bitkowski zlecił to zadanie swojemu nowemu człowiekowi – Dariuszowi Baczko. On nadawał się najlepiej do wykonania tej roboty. Dostał wszystkie potrzebne informacje o Asztelu i zaczął przygotowywać plan mordu.
Asztelowi kończyły się już pieniądze, które zarobił na sprzedaży narkotyków. Gdy zarabiał to żył rozpustnie, czego teraz żałował. Od incydentu z policją zaprzestał tej nielegalnej działalności i teraz musiał zacisnąć pas. Odłożona gotówka miała mu starczyć jeszcze na jakiś czas, ale musiał powoli myśleć o jakimś nowym zajęciu. Siedział w mieszkaniu i patrząc w okno zastanawiał się, jak by mógł zarobić. W pewnym momencie zobaczył piękny, czarny samochód parkujący niedaleko jego bloku. Wysiadł z niego krępy, elegancki mężczyzna, z bardzo pewnym siebie wyrazem twarzy. Ręce trzymał w kieszeni marynarki, widać było, że coś tam niesie. Robert zdziwił się, gdy zobaczył jak mężczyzna zmierza w stronę jego klatki i wchodzi do niej. Nie znał go i nigdy go tu wcześniej nie widział. Zaraz zapomniał jednak o nim i jego myśli zaczęły błądzić wokół pięknego auta, z którego wysiadł. Na swoje nieszczęście nie wiedział, że jest to „służbowy” samochód organizacji mafijnej Alberta Franko, któremu podpadł. Nie wiedział też, że mężczyzna, który z niego wysiadł to Dariusz Baczko, nowy zabójca organizacji. Myślał sobie, że chciałby mieć taki wóz, lecz teraz nie będzie mógł sobie pozwolić na kupno czegoś takiego, a nawet prawdopodobnie będzie musiał sprzedać swojego starego rzęcha, by mieć jakieś pieniądze na życie, ponieważ bardzo nie chciało mu się pracować. Jakiś czas jeszcze rozmyślał, po czym spojrzał na zegarek i wstał szybko z krzesła. Przez zamyślenie się zapomniał, że był przecież umówiony na randkę z pewną dziewczyną, którą niedawno poznał. Musiał się szybko zebrać i wyjść, by się nie spóźnić, nie chciał przecież zrobić złego wrażenia na dziewczynie. Baczko w tym czasie stał na najwyższym piętrze budynku, na którym nikt nie mieszkał, znajdowała się tam tylko suszarnia. Czekał, aż Asztel wyjdzie z domu. Miał czas. Spoglądając przez barierkę w dół widział piętro, na którym mieszkał jego cel. Robert przebrał się i wyszedł z mieszkania. Gdy zamknął drzwi, usłyszał, że ktoś schodzi z wyższego piętra. Zaczął zbiegać po schodach, by się nie spóźnić. Usłyszał, że ktoś, kto schodzi z góry również zaczął biec. Gdy już był na samym dole, osoba ta dogoniła go. Odwrócił się i ujrzał mężczyznę, któremu wcześniej przyglądał się z okna. Dalej trzymał coś w kieszeni marynarki. Szedł szybkim krokiem przed siebie, a mężczyzna za nim. Gdy znaleźli się w przedsionku klatki, facet złapał go za ramię. Odwrócił się i zobaczył, że wyciąga ów tajemniczy przedmiot z kieszeni marynarki. Zaparło mu dech z przerażenia, gdy okazało się, że jest to pistolet. Przystawił mu go do brzucha i strzelił, cedząc słowa:
- Al Franko cię pozdrawia, skurwysynu!
Krew trysnęła na drzwi wyjściowe. Chłopak próbował uciec, ale zaraz padły kolejne strzały. Sześć pocisków podziurawiło ciało Roberta, z czego trzy znalazły się w czaszce. Jego ciało było tak poharatane, że Dariusz Baczko pomyślał sobie, iż policja może mieć trudności ze zidentyfikowaniem zwłok. Dobrze wykonał swoją pierwszą robotę, a teraz dostanie wysokie wynagrodzenie. Uśmiechnął się do siebie i wyszedł z bloku, zostawiając w przedsionku klatki trupa. Szybkim krokiem podszedł do służbowego auta, wsiadł i odjechał z piskiem opon.
W Polsce najważniejszym człowiekiem mafijnego półświatka był pewien tajemniczy osobnik, zwany „Najwyższą Instancją”. W każdym dużym mieście miał on swoich ludzi, którzy posiadali własne organizacje przestępcze. Czasami spotykał się z którymś z nich, by przekazać mu instrukcje co do jego działań. Trzymał on w ryzach całą przestępczość zorganizowaną kraju. W Szczecinie jego człowiekiem był Albert Franko. Działał on wedle swojej woli, nie dostawał poleceń od „Najwyższej Instancji” we wszystkich sprawach, ten człowiek dawał mu instrukcje tylko co do niektórych kwestii. Tak więc w Szczecinie rządził Franko, który pod sobą miał paru ludzi od różnych spraw, na przykład braci Wysockich jako tropicieli czy innych ludzi jako łączników z policją lub zajmujących się handlem narkotykami. Siłą jego organizacji byli jednak czterej mężczyźni, z których każdy posiadał własną grupę ludzi. Jednym z takich facetów był pan Bitkowski, który rządził piętnastoma mężczyznami, gotowymi zawsze zrobić wszystko, co im każe. Dariusz Baczko był jednym z ludzi podwładnych Bitkowskiemu. Pracował dla niego już od paru miesięcy, przez ten czas zdążył się już parę razy wykazać biegłością w sztuce strzelania do ludzi. Był w tym naprawdę dobry, właśnie jemu Bitkowski zlecał najtrudniejsze zadania. Pamiętał, co na początku kariery obiecał mu sam Al Franko – że jeśli będzie lojalny i wykaże się zawodowstwem, to szybko awansuje. Póki co był lojalny i bardzo dobrze wykonywał zlecane mu zadania, ale nikt nawet nie wspominał o obiecanym awansie. Co prawda zyskał sobie zaufanie szefa, pana Bitkowskiego, a także był uważany przezeń za najlepszego z jego ludzi, ale nie o to mu chodziło. Baczko sam chciałby zostać szefem grupy – albo poprzez przydzielenie mu paru ludzi przez Alberta Franko, albo przez zajęcie pozycji Bitkowskiego. Podobała mu się praca dla mafii, więc chciał być w niej kimś ważniejszym, niż tylko zwykłym „cynglem”.
Pewnego dnia, gdy Dariusz był pod wpływem kokainy, z której zażywania wciąż nie zrezygnował, Bitkowski wezwał go do siebie. Zlecił mu pewne zadanie, które kazał wykonać mu natychmiast. Gdy zauważył, że jego podwładny jest pod wpływem narkotyków i nie jest w stanie wykonać w tej chwili polecenia, wściekł się i wydarł na niego:
- Nie pamiętasz, jaka między nami była umowa?! Póki dla mnie pracujesz, nie możesz brać tego gówna! Dobrze u mnie zarabiasz, ale za to musisz być gotów na każde wezwanie! Jesteś moim najlepszym człowiekiem, ale twoją wadą jest to, że ćpasz. Mam nadzieję, że więcej się to nie powtórzy. Trudno, tym razem ktoś inny cię zastąpi.
Baczko był zły na szefa za to, że uważa go za swoją własność. Pracował dla niego, ale to nie znaczy, że cały czas ma być na jego zawołanie i że nie może sobie od czasu do czasu wciągnąć kreski. Wtedy z całego serca zapragnął sam zostać szefem regimentu i w jego głowie zrodził się plan. Nie był on zbyt wymyślny, ale Baczko nigdy nie szczycił się umiejętnością mądrego rozumowania. Był on stworzony, by pracować jako siła robocza, a nie myślący szef. Plan jego opierał się na założeniu, że skoro jest najlepszym człowiekiem Bitkowskiego, to gdyby jego szefa zabrakło, on by go zastąpił. Postanowił więc usunąć pana Bitkowskiego. Czasami robił jako jego szofer, a właśnie tego dnia miał odwieźć go do domu po pewnym spotkaniu. Wieczorem czekał więc na niego w samochodzie z naładowanym pistoletem. Gdy jego szef wyszedł ze spotkania i wsiadł do auta, Baczko ruszył bez słowa. Bitkowski był lekko pijany, widocznie na spotkaniu golnął sobie parę kieliszków. Podczas jazdy zasnął i nie zauważył, że Baczko skręcił w innym kierunku, niż w stronę jego domu. Zbudził się dopiero, gdy auto się zatrzymało. Zdziwiło go, że wokół jest tak ciemno i prawie nic nie widać. Po chwili, gdy wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności, zobaczył, że są w jakimś lesie.
- Gdzie ty mnie przywiozłeś?! – Spytał zirytowany, nie podejrzewając jeszcze, jakie jego podwładny ma plany.
- Do lasu. Tutaj spędzisz już całą wieczność, łajzo.
- O co ci chodzi?
Zobaczył, że Baczko wyjmuje spod siedzenia pistolet i celuje w niego.
- Chyba nie chcesz mnie zastrzelić? – spytał zdziwiony – wiesz, że potem miałbyś przejebane…
- Chcę i to zrobię! – krzyknął Baczko – myślisz, że jesteś najważniejszy?! Że możesz mi zabraniać wciągać kokę, kiedy mam ochotę?! Sam żeś się tak schlał, że nawet nie zauważyłeś, jak cię wiozłem do lasu, a mi zabraniasz przyćpać?
- Słuchaj, możemy się dogadać… - spróbował coś zdziałać Bitkowski, lecz mu się nie udało.
- Zdychaj – usłyszał z ust swojego podwładnego, po czym padł strzał, następnie kolejny i gangster zapadł w nicość. Baczko zakopał trupa w lesie, a poplamiony krwią samochód porzucił jakiś kilometr dalej. Według niego miało go to uchronić od podejrzeń.
Następnego dnia paru ludzi z grupy Bitkowskiego było umówionych z szefem, miał on zlecić im jakąś robotę. Czekali długo, a ten wciąż się nie pojawiał. W końcu jeden z mężczyzn postanowił do niego zadzwonić, lecz nikt nie odbierał. Byli trochę zaniepokojeni i nie wiedzieli, co mają robić. Czekali dalej, aż w końcu pojawił się Dariusz Baczko, prawa ręka pana Bitkowskiego.